Tak sobie siedzę, pochłaniam czereśnie i czytam o zmianach w przepisach dotyczących urlopu (?!) macierzyńskiego i rodzicielskiego, które weszły w życie od stycznia tego roku, a interesują mnie dlatego, że pracuję zawodowo. Po skończeniu przez dziecko roku, kiedy nadchodzi konieczność powrotu do pracy, głównie ze względów finansowych, wybór jest niewielki. Albo mamy dużo szczęścia i załapiemy się do placówki publicznej, których w Poznaniu jest niewiele jak na tak duże potrzeby, albo pozostanie nam smutne „płacz i płać” czyli placówka prywatna. Od biedy jak się uda i kadra zarządzająca prywatną placówką jest obrotna i zdobędzie dobre dofinansowania, wtedy koszty może nie są powalające, ale i tak stosunkowo wysokie. Jeśli jedno dziecko mamy w żłobku prywatnym, a drugie w przedszkolu publicznym koszty miesięczne opieki nad dziećmi to około 800 zł. Gorzej jeśli żadne nie dostanie się do placówki publicznej bo dwoje to nie wielodzietność, małżeństwo to nie samotny rodzić, dzieci zdrowe, żadnej patologii to mogą płacić za prywatę, wtedy koszty rosną do około 1500 zł w dobrych porywach. Do tego musimy doliczyć pierwszy rok niekończących się chorób czyli wydatki na leki, czasem lekarza, a to kolejne kilkaset złotych. To mija i nie byłoby w tym nic strasznego gdyby nie to, że w naszym kraju wciąż oczekuje się, że dzieci wychowają się same. Skąd taki wniosek? Otóż z jednej strony jest wielka potrzeba by te dzieci rodzić, a z drugiej strony pracodawcy w większości pewnych spraw związanych z wychowaniem dzieci nie rozumieją lub zrozumieć nie chcą. Np.: chore dziecko = opieka nad tym dzieckiem. Ameryki nie odkryłam prawda? Jednak nie wszyscy są to w stanie zrozumieć. Wszystko jest dobrze jeśli pod ręką są babcie i dziadkowie, ewentualnie bliskie ciocie, które mają czas i chęć niesienia pomocy, gorzej jeśli rodzice pozostają z problemem sami, a jeszcze gorzej jeśli brzemię opieki spada na jedno z pracujących rodziców, bo drugiego nie ma, lub z różnych powodów tej opieki podjąć nie może. Tym oto sposobem do placówek przyprowadzane są dzieci chore, przeziębione, roznoszące wirusy, zarażające wszystkich dookoła. Nie z lenistwa rodzica, ale ze strachu przed wzięciem kolejnego zwolnienia lekarskiego, które może się okazać w danej firmie ostatnim. Są oczywiście firmy, w których panuje polityka prorodzinna, kadry zarządzające są wyrozumiałe, przełożeni wspierają pracujących rodziców i nie traktują obowiązków związanych z wychowaniem jako wykorzystywania dobrej woli pracodawcy, szczególnie jeśli praca wykonywana jest dobrze i na czas. Zwykle są to firmy z kapitałem zagranicznym, korporacje, które zasady działania mają jednolite na całym świecie i nie do pomyślenia byłoby utrudnianie życia pracownikowi tylko dlatego, że jest rodzicem. W takich firmach pracę na czas wolnego można wziąć do domu i połączyć z obowiązkami rodzica. Polskie firmy próbują wprowadzać taką politykę zarządzania, jednak wciąż nieudolnie, bo zwykle rozjeżdża się ona na różnych szczeblach i bardzo zależy od osobistych przekonań przełożonego. Tak oto aktywni zawodowo, szczególnie z klasy średniej, decydując się na dzieci rozpoczynają grę w zawodową „rosyjską ruletkę”. Albo szczęście albo odstrzał. Przecież teraz tylu młodych, chętnych do pracy, bez zobowiązań, z pocałowaniem ręki przyjdą i będą charytatywnie nawet po godzinach pracować, bo nie ma ludzi niezastąpionych, zgadzam się, tylko czy o to chodzi? Przecież te dzieci, na które się decydujemy z mniejszym lub większym przerażeniem o nadchodzącą przyszłość właśnie tą naszą przyszłością są. Nie tylko nas rodziców, ale również tych obecnych dyrektorów i kierowników. Siedzę i myślę o tych naszych dzieciach, o tym jak wszystko zorganizować, co i za co kupić, kiedy i gdzie składać papiery i martwię się o przyszłość, o tym jak to będzie, bo jak każdy rodzic chciałabym dla nich jak najlepiej więc oby nam zdrowie i siły dopisały, czego i Tobie droga Czytelniczko/Czytelniku życzę.
(fot. westwing home & living)